Recenzja CD - Green Carnation - The Quiet Offspring
Jak można się spodziewać podczas recenzowania płyt CD, często zdarza się, że natrafiasz na rzeczy, których - jak można powiedzieć - trochę brakuje. Dlatego zaskakujące jest coś takiego. W rzeczywistości jest to szokujące. To doskonała płyta CD!

Muszę wyznać, że nigdy wcześniej nie słyszałem Green Carnation, mimo że jest to ich czwarte wydawnictwo. Najwyraźniej Norwegowie istnieją już od 1990 roku, zanim rozpadli się na inne zespoły, które brzmią jak ktoś, kto ma black / death metal: Emperor, Satyricon, Carpathian Forest, In the Woods and Trail of Tears.

Muzyka jest z gatunku prog-metalowych, jednak nie zagłębia się zbytnio w kręcony kraniec rzeczy, w których niekończące się syntezatory solowe zatrzymują słuchaczy w wirie bez powrotu. Jest to również bardziej chropowaty romans niż średnia wydajność Dream Theater.

Kierownikiem projektu jest Tchort (znany również jako Terje Vik Schei), który oprócz grania na gitarze pisze także fragmenty tekstów i muzyki. Jednak większość zespołu pisze, co czyni go różnorodnym, ale solidnym. W skład zespołu wchodzą również: Kjetil Nordhus (wokal), Michael Krumins (gitary), Stein Roger Sordal (bas i gitary), Kenneth Silden (instrumenty klawiszowe) i Anders Kobro (perkusja).

I piosenki. Ach tak, piosenki. Wrzućcie inne płyty CD do szuflady, dzieciaki, bo już od dłuższego czasu nie gracie. Pierwsza piosenka jest tytułem, a gitary z piłą łańcuchową zaskoczyły mnie z góry. Właśnie wtedy, gdy włączają tryb pełnego headbangingu, namiętne wokale Kjetil Nordhus wpadają na ciekawe zestawienie. O dziwo, ta kombinacja działa, ale żadna z nich nie działa kosztem drugiej.

„Między łagodnym małym a stojącym wysokim” wyskakuje z bramy i jest jedynym cięciem, które wyróżnia się spośród innych pod względem podejścia na wprost. To aż do trzech czwartych, w których senny fragment wokalu na chwilę spowalnia tempo.

„Just When You Think It Safe” to uciekający pociąg bez hamulców, świetny refren na ten temat. „A Place For Me” zaczyna się pokornie od przefiltrowanego fortepianu, smyczków i wokalu w stylu trubadur. Następnie przekształca się w miażdżący riff, po czym wraca do wyluzowanego wokalu. Idą za tym werset lub dwa, a potem trzymają się pielgrzymów, jeszcze nie skończyliśmy. Piosenka skręca za rogiem i uderza w fragment, który jest tak dobry, że bolą mnie zęby, po czym z wdziękiem się kłania (piosenka, nie moje zęby).

„The Everlasting Moment” jest następny i jest jednym z najważniejszych wydarzeń. To brzmi jak Saga na sterydach. Riff przypomina mi armię gigantycznych karaluchów podczas marszu. Oczywiście, to tylko ja. Refren tutaj jest po prostu wysublimowany.

Kolejna piosenka „Purple Door, Pitch Black” to arcydzieło dźwiękowe. Gdyby Tak zaczęło się w tej dekadzie, tak by brzmiały. Wersety są doskonałe, a refren… Nie słyszałem czegoś takiego od dłuższego czasu. Dla osoby, która zarabia na życie, jestem prawie zakłopotana. Jak inaczej można powiedzieć doskonale?

„Child's Play - Part 1” pozwala uszom nieco się uspokoić dzięki stonowanemu wokalowi i czarującej melodii. „Dead But Dreaming” chwieje się przez głośniki z chrapliwym wokalem i orneryjną gitarą. Hipnotyzujący refren na ten temat.

„Pile of Doubt” rzuca na początku wściekłe tempo, zmieniając biegi na kilka zwrotek i kolejny fajny refren, po czym ponownie zatrzymuje się na szybkim pasie. Tam iz powrotem to trwa, dopóki nie trafi na kilka smacznych riffów.

„When I Was You” to spokojny krajobraz snów, który przekształca się w tour-de-force. „Child's Play - Part 2” przyciąga lejce, aby delikatnie zakończyć.

Majestatyczny. Potężny. Królewski. Wyjątkowy. Ty wybierasz przymiotnik. Doskonałe piosenki, fantastyczny wokal i ostra produkcja. Tak… tak dobrze.